Tatiany, która chodziła z oczami nabrzękłemi — ale wolą silną, a ta jej gadatliwość nawet hamowała.
Poszła raz jeszcze do izby Sylwana, z tą poufałością dawną, do jakiej nawykła była niegdyś, gdy on był młodszym. Położyła mu rękę spracowaną na ramieniu.
— Kazałeś — jadę — rzekła ochrzypłym głosem — odwiozę Horpynę, ale choć piechotą powrócę. Tu moja stara, jakbym ją widziała, jakbym z nią się wczoraj kłóciła i płakała...
Pozwól, abym tu dni moich dożyła. Oprócz ciebie, któryś się na oczach moich wychował — nie mam nikogo.
Ciężarem ci nie będę. Gdybym nie zdołała zapracować, za piecem niewiele miejsca zabiorę — a — nasza natura taka, że na godzinę przed śmiercią jeszcze wiadro wody przyniosę.
— Powracaj! powracaj! moja stara poczciwa piastunko! — zawołał Sylwan poruszony — ja ci zawsze rad będę. Wracaj, a czem prędzej tem lepiej, obmyśl jednak pewny los Horpynce, abym ja o nią był spokojny.
— Ne żurysia! — zawołała Tatiana — już będę wiedziała co z nią począć. Dziewczę przyszło do kolan się pokłonić zapłakane; ale z oczek czarnych tryskało życie też, które obiecywało, że tęsknicę prędko zgubi na drodze.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Któś T.2.djvu/187
Ta strona została uwierzytelniona.