Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Któś T.2.djvu/194

Ta strona została uwierzytelniona.

marłe budowy. Cisza, pluskaniem wioseł przerywana tylko, noc poprzerzynana żółtemi pasami jakiegoś światła cmentarnego; na kanałach, jak katafalki czarne, stojące ogromne barki nawpół pogniłe; gdzieniegdzie przesuwający się cień żywej istoty w łachmanach; walące się słupy, do których niegdyś przymocowywano gondole: wszystko to, jakby we śnie chorobliwym, przesuwa się przed oczyma mojemi.
„Wenecya, nietylko mi się nie wydała piękną, ale napełniła mnie wrażeniem jakiejś zgrozy i niewysłowionego smutku.
„W Lunie, zamiast tego pokoju, który mieliśmy na dole, a gdzie naówczas tak było słonecznie i wesoło, dano mi w kurrytarzu izdebkę jakby więzienną, małą, cuchnącą wyziewem tych kanałów, które wieczną parują zgnilizną.
„Nie miałem nawet ochoty kilka kroków zrobić do kawiarni Floryana, która o tej porze jeszcze bywa otwartą i miewa gości.
„Nazajutrz, szczęściem, wyjrzało słońce, i ja wywlokłem się z gospody na plac Ś-go Marka, ten sławiony, najpiękniejszy salon w Europie.
„Oryginalny on jest — lecz już mi się nawet pięknym nie wydał. Wszystko postarzało i zmalało mi w oczach; Ś-ty Marek jakby się głębiej jeszcze zapadł w ziemię.
„Za czasów austryackich — więcej tu było ży-