nie sądziła jednak, aby Fredek taką wiejską panienką mógł się zaspokoić, a tem mniej ojciec.
Przy obiedzie, baron, gdy chciał, czarujący uprzejmością, zdobył serce dziekana, dwu sąsiadów, p. Zawierskiej, a Wierzbięcie się wydał bardzo miłym. Na Fredka spoglądano, nie mogąc się w nim rozczytać naprędce. Pół Polak, pół Węgier, trochę Austryak, dziwnie wyglądał, obco — ale nic mu nie można było zarzucić.
Wierzbięta z powodu stosunków z Zawierskiemi, czuł się w obowiązku zaproszenia tych gości do Makolągwy, choć wiedział, że go żona za to połaje. On się też chciał swoją szlachecką chatą i szczęściem pochwalić.
Zaproszenie przyjęto.
Zawierska w pierwszym dniu bardzo zręcznie kazała badać kamerdynera barona: jak długo miał zamiar tu bawić. — Odpowiedź brzmiała: dni parę — gdyż urlop upływał i baron musiał się stawić do Wiednia.
Tymczasem trzeciego dnia mowy o wyjeździe nie było. Baron się nie kazał nawet prosić — mówił ciągle, że mu tu dobrze.
W rozmowach poufałych z Zawierską baron opowiadał jej o sobie, rodzinie, wojskowym bycie, nadziejach, z wielkiemi szczegółami. Często też mówił o swoim Fredku i o jego przyszłości, o postulatach małżeńskich dla niego.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Któś T.2.djvu/209
Ta strona została uwierzytelniona.