go gry całej nie podpatrzył, ale w końcu przekonawszy się, że on sam ani z Nitosławskimi, ani z O. Leoncyuszem nic nie zrobi, zdecydował się za pewnem wynagrodzeniem Wierzbięcie wskazać, gdzie się miał udać i wesprzeć go radą.
Wojtek po niewielkim namyśle postąpił sobie heroicznie: pojechał do księdza, z którym się rozmówił z otwartością i szczerością uczciwego człowieka. Znalazł go tak usposobionym, że tu już najmniejszej trudności nie było — dokumenta już miał w ręku, a duchowny nawet nic znaczącego podarku przyjąć się wzbraniał.
To była dopiero połowa dzieła, bo Nitosławscy, rozporządzający tu środkami i stosunkami potężnemi, mogli obalić łatwo wszystko.
Wierzbięta, który ich dawniej poznał na polowaniu u starego Pruszczyca, wprost pojechał do nich z postanowieniem rozmówienia się otwarcie.
Samego p. Wacława zastał w domu, który go przyjął z tą gościnnością staropolską, jakiej u nas mało kto się wyrzekł dla nowszego obyczaju. Wierzbięta tłómaczył swe przybycie interessami, które go w te strony sprowadziły.
Zaproszono go na obiad; p. Wacław kazał pokazywać konie swoje, oprowadzał po stajniach, chwalił się psami; rozmowa o wszelakim sporcie zajęła czasu dużo, aż pod wieczór.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Któś T.2.djvu/216
Ta strona została uwierzytelniona.