którego szukał, o parę tych słusznych mil Ukraińskich był odległy. Dopiero więc nazajutrz do dnia z przewodnikiem ruszył niespokojny — rozpatrując się w kraju obcym sobie, dziwnym, pustynnym, który na nim smutne czynił wrażenie.
Bryczka się spuściła w wąwóz, który latem i na wiosnę mógł być pięknym, lecz teraz najeżony był suchemi zaroślami, badylami i resztami bujnej, obumarłej roślinności.
Przyparta do ściany wąwozu prawie, stała zagroda i chata; przewodnik ją wskazał ręką.
Na przyźbie siedział stary parobek z młodym chłopakiem, we drzwiach przygarbiona, zeschła stała baba — stary typ czarownicy, z czerwonemi oczyma i wywróconemi powiekami, z twarzą ponurą i groźną.
Wszyscy zdawali się zdziwieni mocno, że tu ktoś obcy mógł zajechać; stary parobek wstał, podchodząc do bryczki, jakby ją chciał odprawić.
Wojtek zapytał o Sylwana. Spojrzeli po sobie, wahając się z odpowiedzią. Wtem do małego okna chaty z wnętrza zapukano i młody chłopak dał znać parobkowi o czemś na ucho, a ten wskazał na drzwi chaty. Wojtek szedł z sercem bijącem.
Dworek, lepianka, chata, podobną była do wielu innych, jakie po drodze Wierzbięta spotykał; nie różniła się niczem od nich. Wnętrze było
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Któś T.2.djvu/242
Ta strona została uwierzytelniona.