biedne. Przez napół już otwarte drzwi z bijącem sercem wsunął się Wojtek. Naprzeciw niego stał — w zgrzebnej bieliźnie, z brodą zapuszczoną, z włosem posiwiałym spadającym na ramiona, wynędzniały, żółty, opalony człowiek, w którym tylko mógł poznać Sylwana.
Wydawał się zdziczałym zupełnie, a wzrok zpod nawisłych powiek strzelał wyrazem niemal obłąkanym.
Uścisnęli się, milcząc, bo Wierzbięcie zabrakło na ustach wyrazu, tak go ten stan przyjaciela przeraził. Sylwan, którego turkot bryczki z łoża nędznego wstać zmusił, chwiał się już na nogach i padł natychmiast na ten swój barłóg znowu.
W piersiach jego słychać było warczenie, które kaszlem gwałtownym wybuchnęło.
Był to żywy skielet człowieka, który dobijał już do portu — do końca.
Nie mogąc jeszcze przemówić, Horpiński ręką wskazał na swoję izbę — i twarzy nadał wyraz ironiczny.
— Godziłoż się to! — przerwał Wierzbięta z wymówką. — Zaprawdę niedarowana rzecz takie zmarnowanie życia! Sylwanie — nie chcę ci czynić wymówek, aleś przyjaciół napoił niewymowną boleścią.
Zamiast odpowiedzi Horpiński zakaszlał się
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Któś T.2.djvu/243
Ta strona została uwierzytelniona.