— Zrób mi herbaty, jeżeli masz w czem — rzekł Wojtek cicho.
Stara wyszła. Sylwan leżał z oczyma otwartemi długo, zamyślony i pogrążony w sobie. Odwrócił głowę do Wierzbięty.
— Szczęśliwa ona? — zapytał.
Zapytany ruszył ramionami.
— Wyszła za mąż — rzekł — aby ostatnią godzinę osłodzić matce, która lękała się ją samą zostawić na świecie i tegoż dnia wieczorem umarła. Mąż jest lalką łagodną, ale płochą; tyranem być nie potrafi, a szacunku i przywiązania nie zyszcze, bo ich nie wart.
Gdy stara Tatiana krzątać się poczęła około herbaty, Sylwan się z trudnością podniósł na łóżku i usiadł; okrył się siermięgą, która przy nim leżała; oblicze miał zmienione, a gospodyni, która go tak dobrze znała, z podziwieniem spostrzegła, iż zdawał się odżywiać.
— Wzywałeś lekarza? — spytał Wojtek.
Sylwan głową potrząsnął.
— To pierwsza rzecz, którą uczynić musisz — odezwał się Wierzbięta. — Niech parobek siada na konia i jedzie po pierwszego lepszego. Ja od tego nie odstąpię.
Sylwan nie sprzeciwiał się, a gość poszedł wydać rozkazy. Rozpytał, jak umiał, o najbliższego doktora i kazał go przywieźć natychmiast.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Któś T.2.djvu/246
Ta strona została uwierzytelniona.