znam was zamało, abym siły obrachował, ale to wiem, że zdesperowanego niema nic — jeżeli pan żyć zechcesz, jeśli nie — możesz umrzeć prędko. Wszystko możliwe.
— Ale płuca? — zapytał Sylwan.
Poruszył ramionami doktor.
— Choroba, śmierć nie w nich siedzi — odpowiedział, uśmiechając się przy łóżku. — Jedź pan do Włoch, postanów żyć i odżyć: możesz być zdrów.
Sylwan się uśmiechnął niedowierzająco.
— Dlaczego-byś nie spróbował? — przerwał Wojtek. — Gdybym mógł, to jest, gdyby mnie poczciwe żonisko puściło, towarzyszyłbym ci chętnie. Tego jednak nie śmiem obiecywać.
— A ja nie mogę żądać — rzekł Sylwan.
— Znajdę ci towarzysza — dodał Wierzbięta i spojrzał na młodego lekarza.
— Towarzysza do Włoch zawsze sobie znaleźć można — rzekł, śmiejąc się, doktor.
Zaczynało być późno. Posłano Sylwanowi łóżko, oddawna nietykane, doktor go okrył, sporządził napój, a sam z Wojtkiem, wyrugowawszy starą Tatianę i czeladź, poszedł naprzeciwko, gdzie im siana posłano na ziemi. Dopóźna rozmawiali pocichu.
Tatiana, będąca na zwiadach, z wielką obawą
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Któś T.2.djvu/250
Ta strona została uwierzytelniona.