Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Któś T.2.djvu/37

Ta strona została uwierzytelniona.

— Przychodzę panie pożegnać — rzekł na wstępie. — Niespodziany interes zmusza mnie na czas jakiś opuścić Warszawę.
— Jedziesz pan! na długo? — podchwyciła żywo p. Michalina. — O! to nie dobrze! Pusto nam będzie.
— Pani jesteś nadto łaskawą — ależ to pora gdy salon bywa pełny, jak nigdy.
— Pełny i — pusty! — odparła p. Michalina — siadaj pan i tłómacz się co go wypędza?
— Niepodobna się usprawiedliwić — rzekł Horpiński. — Są takie w życiu fraszki, nie warte wspomnienia, a despotycznie ciążące na człowieku. Nie mówmy o tem.
P. Michalina, zrozumiawszy, iż się więcej dopytywać nie wypadało — zamilkła.
— Jedziesz pan nadługo? — zapytała po przestanku.
— I na to pytanie odpowiedzieć mi trudno — rzekł Sylwan. Bardzo mi żal opuszczać Warszawę, a szczególniej dom państwa, który dla mnie był prawdziwą oazą. Lepiej jednak nie zbyt się przyzwyczajać do takich rajów na ziemi, kiedy ich na niej tak mało. — Mówił to Horpiński z wielkim smutkiem, panna Michalina milczała.
— Wątpię, żeby opuszczenie Warszawy tak pana bolało — odezwała się znowu po krótkiem