— Wierz mi pani — rzekł z goryczą, że się nie darmo czernię — i nic nie kłamię. Od dzieciństwa byłem i jestem nieszczęśliwy, boleść twarzy, ten osad gorzki na dnie duszy, z którego miazmatów rodzą się nienawiści... mizantropia, pogarda ludzi! Innym być nie mogę.
Sam nie mając doli — co dziwnego, że drugim rad-bym ją zepsować... zakłócić?
— A, to okropne! — przerwała Misia — nie poznaję pana, i gdybym nie wierzyła, że to mówisz w chwili rozdrażnienia — żal-by mi go było.
Własne nieszczęście powinno człowieka uszlachetniać, czynić go dobrym, a nie obudzać tę wściekłość i chęć zemsty, która się tylko ślepą namiętnością tłómaczy.
A! fe!... fe! — daj mi pan rękę — uspokój się, ostygnij — bądź dobrym, jak byłeś. A teraz spójrz na obraz, czy nie za zielony... Zapomnijmy o innych — ludziach i sprawach... nie ma nic nad sztukę. Człowiek zepsuje płótno, zmarnuje farby, ale się nie dopuści roznamiętnienia. Jeśli się gniewa, to na nieudolność swoję.
Maluj pan — proszę — rysuj zresztą choćby karykatury — ale nie życz źle nikomu.
Mówiłeś, że głuptaszki bywają szczęśliwe; ale cóżby im w życiu pozostało, gdyby nawet tego nie mieli! Rozumnych nagradza za niedolę jasne
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Któś T.2.djvu/43
Ta strona została uwierzytelniona.