pewne stanowisko powrócić do — zdziczenia, do zdrętwienia takiego, któreby żalu po utraconem nie dopuszczało.
Sylwan usiłował zdziczeć; wmawiał w siebie, że mógłby być szczęśliwszym, przebrany w siermięgę, pracując z parobkami, wyrzekając się nauki, książek... tego życia ludzkości, w którem bierze udział każdy człowiek wykształcony.
Były chwile, w których zdawało mu się, iż się już pozbył cywilizacyi, poczucia jej potrzeb — sympatyi dla niej — lecz z następnym dniem wracała tęsknica. Brakło mu książki, rozmowy, ludzi, form pewnych — i gorycz się zwiększała.
Matka, która czytała w jego duszy, ile razy stan ten przeczuła, wyprawiała go do miasta — tym razem Sylwan jechać nie chciał.
Udawał zajętego, wesołego, po całych dniach nużył się fizycznym trudem, pomagając Harasymowi w robotach, wieczorami słuchał śpiewającej Pynki, matki, która się nią bawiła, jak dzieckiem, spał potem snem zmęczenia, — ale marzenia go nawiedzały nieznośne.
Widział się w nich we fraku i białych rękawiczkach w salonach warszawskich, grającym rolę mizantropa, a obudziwszy się, wzdychał mimowolnie za snem rozpierzchłym.
Czasami nawiedzało go widmo Misi, zapytując: czemu nie powraca?
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Któś T.2.djvu/46
Ta strona została uwierzytelniona.