Lecz po co było wracać? Na zaręczyny tego nieznośnego Nitosławskiego, na niedorzeczną walkę z młokosem Emilem?
Wiosna na wsi trochę rozbiła myśli smutne; nawet ci, co ją przez pół wieku widywali powracającą, co znają wszystkie zwykłe fenomena tego widowiska przyrody, nie mogą się oprzeć wrażeniu, jakie ono czyni. Sylwan się znacznie uspokoił i pogodził ze swym losem.
W ostatku i to dziecko — sierotka, dziewczę ukraińskie, pieszczone przez matkę — potrafiło go zająć sobą. Była-to druga wiosna, rozwijająca się także w oczach jego.
To, co przywiozła z sobą i czego się tu uczyła — nowe życie, lepszy byt, składały się na rozwinięcie istoty, o której nie było jeszcze można powiedzieć: czy rozkwitnie różą, piwonią czy makiem?
Horpyna matka dostrzegała w niej nadzwyczajne zdolności, Tatiana była zachwyconą, obie ją psuły; Sylwan lubił, ale czasem drażnił i trochę się ostro obchodził.
Matka mu to wyrzucała.
— Nie trzeba pieścić nikogo — odpowiadał — a najmniej tych, którym los niewiele obiecuje na przyszłość. Któż wie: co ją spotka?... będzie więcej cierpieć, gdy się jej teraz nadto życie zasłodzi.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Któś T.2.djvu/47
Ta strona została uwierzytelniona.