Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Któś T.2.djvu/77

Ta strona została uwierzytelniona.

wracała do tego, aby syna przekonać, iż w ojcowskim świecie szukać powinien szczęścia; on upierał się przy tem, iż najlepiej mu było tak, jak teraz, żyć.
— Chcesz, abym wesołym się okazywał — mówił matce — ale przypomnij sobie, że ja nigdy nie byłem wesołym. Taka moja natura. Płacząc wydałaś mnie na świat; we krwi mojej twe łzy płyną.
Sprzeczali się tak ciągle. Aby uniknąć sporów, Sylwan po całych dniach siedział na polu lub w lesie. Przychodziło mu czasem na myśl zrobić wycieczkę do Zawierskich na dni parę, potem tłómaczył sobie tę pokusę jako niebezpieczną — jako niemożliwą. Ostatnie pożegnanie z Zawierską matką — nie było zachęcające.
Dnie przechodziły powoli na tych rozprawach z matką, albo na dumaniach pod sosnami i w polu, na słuchaniu obojętnych opowiadań parobków.
Do Brzózek jechać nie miał ochoty i unikał aby się z Bończyną nie spotkać.
Wdowa, przez babunię spokrewniona, choć zdaleka, z Zawierskiemi — mogła mieć o nich wiadomości....
Gdy mu raz ta myśl przyszła i zaczęła go nękać, wkońcu, niemogąc się jej oprzeć, wstąpił do Brzózek.
Bończyna, dla chorej matki, prawie się nigdy z domu nadługo nie oddalała; zastał ją, jak nad