wieczór: ubrana w fartuszek, z konewką zieloną polewała w ogrodzie kwiatki. Na głowie miała biały czepeczek, zręcznie ułożony, i przypominała teatralne subretki, których miała żywość, ruchy i figlarną twarzyczkę.
Strój ten domowy bynajmniej jej nie zmieszał; wiedziała, że było jej w nim do twarzy — powitała głośno i ochoczo rzadkiego gościa, rzuciła konewkę w ganku i, nieodpasując fartuszka, wprowadziła go do salonu.
Sędzina, której się Horpiński miał szczęście podobać, teraz, jak zawsze, przyjęła go bardzo serdecznie, wymawiając, że tak rzadko je odwiedzał. Mówiono, naturalnie, o wspólnych znajomych i Bończyna wspomniała Zawierskie.
— Pisała mi Misia, że pana do siebie na wieś zapraszała — odezwała się — ale mało ma nadziei, abyś jej prośbie zadość uczynił.
Pokręciła główką.
— Dziś-byś się pan biednej Zawierskiej więcej przydał, niż kiedykolwiek — dodała — bo ma wiele trosk i kłopotów.
— Z jakiego powodu? — podchwycił niespokojny Sylwan.
— Dzieją się rzeczy prawdziwie nie do wiary — mówiła Bończyna dalej. — Mieli tak nieograniczone zaufanie w Pruszczycu. Nie ulega wątpliwości, że był najpoczciwszym z ludzi, ale go,
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Któś T.2.djvu/78
Ta strona została uwierzytelniona.