o Zawierskich; Sylwan żywo się zajmował tem i niepokoił.
Na wyjezdnem wdówka, żegnając sąsiada, filuternie dodała:
— Spodziewam się listu od Misi — i wiadomości z Warszawy: chcesz pan się co o Zawierskich dowiedzieć — odwiedź mnie, bardzo proszę!
Niespokojny, smutny powrócił do domu Sylwan; przed matką się nie mógł zwierzyć z niczego. Rozważając to, co dawniej wiedział, i to, co mu Bończyna mówiła, Horpiński przyszedł do rezultatu, iż w żaden sposób ruina nie mogła grozić Zawierskim. W najgorszym razie zawikłanie.
Byłby się wybrał może, ale do pomocy — nie czuł się na siłach wcale. Ani gospodarzem, ani do interesów stworzonym nie był. To, co sam miał, utrzymywał skrzętnie, ale w sposób najprostszy — rachubą i oszczędnością.
Kilka tygodni upłynęło; walczył z sobą ciągle, niechcąc zbyt prędkiem ukazaniem się w Brzózkach wydać się z tem, jak go los tych pań obchodził; wostatku pojechał.
Dzień był pochmurny; Bończyna u krzesła matki czytała jej powieść Dumasa. Obie, znużone samotnością, przywitały zbawcę radośnie.
Lecz i sędzina i wdówka miały wyraz twarzy przygnębiony i chmurny. Zaczęto od wpływu pogody na pola i urodzaje; lecz żywa Bończyna
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Któś T.2.djvu/80
Ta strona została uwierzytelniona.