natychmiast wygadała się z tem, co je tak zasmuciło.
Babunia umarła! Śmierć jej nie byłaby może zbyt wielkiego wywarła wrażenia w Brzózkach, ale następstwa jej: nadzieje dawno żywione zawiodły! Babcia, która miała między dalszą rodzinę znaczny swój majątek rozpisać — a z niego część obiecywała Zawierskim, tyle razy robiła i przerabiała testament i kodycylle że się po jej zgonie żaden ważny nie znalazł. Spadek więc miał wywołać proces i prawdopodobnie dostać się zupełnie obcym, dalekim, nieznanym krewnym.
Dotykało to tak dobrze Bończynę, jak Zawierskich.
— Patrz pan — mówiła młoda pani — nigdy jedna bieda nie idzie sama: ciągną się szeregiem, za ręce się wziąwszy.
Zaledwie Pruszczyc zmarł, a tu i babcia nas osierociła — nic nie zostawując na otarcie łez.
Co do mnie — dodała naiwnie Bończyna — prawda, że trochę rachowałam na zapis babci i byłby mi pożądanym, bo mam dłużki — ale.... dam sobie radę. Gorzej Zawierskim, które zapis babki mógł uratować, a zamiast niego zostaje — tylko proces.
— Niekoniecznie go prowadzić mają! — rzekł Horpiński. — Z dobrej woli nie godzi się nic podobnego przedsiębrać, a musu w tem niema.
Bończyna się rzuciła na krześle.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Któś T.2.djvu/81
Ta strona została uwierzytelniona.