Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Któś T.2.djvu/89

Ta strona została uwierzytelniona.

Michalina spuściła głowę i zamilkła.
— Niech mi pani pozwoli — przerwał Sylwan — zaprzeczyć, żeby dziś już niepowetowane były te omyłki. Potrzeba się w tem z krwią zimną rozpatrzeć.
— Z zimną i z gorącą — odparła Misia — rozpatrywaliśmy się w położeniu; zdaje się, że ocalić dawne nasze posiadłości jest niepodobieństwem. Zostanie się nam zawsze — jak dla mnie — bardzo dosyć, ale matce sama myśl zmiany życia, miejsca, stopy — na jakiej żyłyśmy, jest nieznośną.
— Ubolewam nad tem — odezwał się Sylwan — że ja nie dosyć mam wprawy i doświadczenia, aby skuteczną przynieść pomoc. Natomiast gotowość przynoszę do wszelkiej z mej strony posługi. Niech pani mną rozporządza. Mogę być posłem, pośrednikiem, tłómaczem i pójść pod rozkazy — opiekuna jakiego sobie panie wybiorą.
Jeszcze raz Michalina rękę mu podała.
— Opiekuna nie mamy jeszcze — rzekła — ale o tem dość będziemy mieli czasu rozprawiać.
Na te słowa weszła Zawierska matka, straszliwie zmieniona, blada, kaszląca, z twarzą wyszczuplałą, ubrana niestarannie — witając gościa dosyć zimno, choć siliła się, aby być grzeczną.
Nie umiała teraz o niczem mówić, oprócz nieszczęścia swojego, i wkrótce wpadła na ten przed-