wiązanym do dawania informacyi, ale, na bok się nieco usunąwszy — pozostał. Mecenas kilka razy poprawił kołnierzyka, mrugnął półtwarzą — podjął ze stołu i rzucił niecierpliwie plik papierów, ramionami ścisnął, począł powoli lament.
— Nie łatwo to, panie dobrodzieju — rzekł — po długim bezładzie jaśniej się rozpatrzeć w stanie tak skomplikowanych interessów. My tu już z p. radzcą pracujemy w pocie czoła od kilku tygodni — a jeszcześmy nie dokopali się do gruntu.
— Interesa są w tak złym stanie? — zapytał Horpiński.
— Niema się co łudzić — rzekł z boku radzca, wyrokująco — zaplątane okropnie!
— Gdyby tylko zaplątane były — odezwał się Horpiński — możeby się dały rozwikłać.
Pawłomorski głową potrząsnął.
Zamilkli trochę.
— Przybliżenie, szanowny panie — rzekł Sylwan wyczekawszy nieco, czy się kto nie odezwie, — oprócz bankowego długu, ile jest pilnych wierzytelności?
Radzca i mecenas spojrzeli na siebie i obaj pokręcili głowami. Pawłomorski poszedł po plik papierów, począł go przerzucać prędko i zżymać się, powiódł palcem po kolumnach cyfr kilka razy, westchnął — i rzekł w końcu:
— Trudno to jeszcze powiedzieć!
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Któś T.2.djvu/94
Ta strona została uwierzytelniona.