Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Lublana T. 1.djvu/10

Ta strona została skorygowana.

Chłopak leżał nieruchomy, wdumany w jakąś dumkę, wpatrzony w niebo lazurowe, jakby biedę jaką miał za nadrą. A nie mógł żadnej mieć, bo jej ani z twarzy, ni z postawy, ni z odzieży widać nie było.
Tak coś sobie w duszy roił a śpiewał, czego ani ptaszęta ni on sam nie rozumiał może.
Urodziwy był, zdrów i silny — krew z mlekiem. Twarz, choć opalona, świeża była, puszek na niej porastający różnił ją tylko od dziewczęcej, a oczy miał takie mówiące do serca jak dziewczyna i usta malinowe i policzki, w których śmiech dołki pokopał.
Jak słońce zza chmury, tak u niego zpoza dumy czasem wesele błysło, twarz zadrgała, i znów roił posępny.
Jedna ręka leżała na ziemi, druga na piersi, obie takie silne, choć niewielkie, że ptaszki, patrząc na nie, byle palec drgnął, pierzchały.
I pierś napół zpod gzła rozsuniętego obnażona szeroka była, wypukła, gdyby tarcz twarda, szyja jak u młodego tura, a na kark rzęsisto spływały długie złotawe włosy. Odzież okazywała, że nielada człekiem był, bo na nogach chodaki przystające do nich czerwony sznur oplatał i gzło bielone cienkie było i sukmana rzucona na ramiona z tkaniny drogiej i pas nasadzany, a u niego co wisiało przy nożu w pochwie, świeciło guzami