Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Lublana T. 1.djvu/101

Ta strona została skorygowana.

uciecze, aż z niej wszystkie pioruny wylecą i cała zlewa wyciecze.
Rusa znała swą burzę w lesie; zabrało się na nią z południa — mogła trwać do nocy i dłużej. W jesieni siedziałaby dwie i trzy doby, na wiosnę nie śmiała, bo to nie jej pora.
Błysk po błysku wpadał górną szczeliną do dębu, pioruny w drzewa jedne po drugich waliły z trzaskiem, deszcz biegł strumieniami do koła, a czasem i do dziupli wpadał.
U góry wiatr miotał gałęziami tak silnie, że ściany chaty drgały i chwiać się zdawały. Burza w tem schronieniu, z którego widać jej nie było, a sam tylko głos dochodził gniewliwy, straszniejszą się może wydawała niż w gołem polu. Rusa, zadumana, patrzała na zabawki swoich dzieci i myślą zdawała się być gdzieindziej; Lublana, znużona, odrętwiała, spoczywała mimo huku. Łysek, na kolanach jej głowę położywszy, drgał za każdym gromem.
Ile czasu upłynęło im tak, — nie wiedziały obie; przecie Rusa musiała nasłuchiwać co się zewnątrz działo, bo wstała i znowu do garnuszków się wzięła. Deszcz był ustał, grzmoty słychać było zdaleka i błyskawicy odblaski pobladły. Gdy Rusa ostrożnie drzwi uchyliła, spostrzegły ziemię jeszcze całą lśniącą od potoków wody, co ją obmyły, i w górze niebo już rozjaśnione nieco, po którym