Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Lublana T. 1.djvu/107

Ta strona została skorygowana.

śpiewając, wlec i topić. Był to prosty kul słomy, w którym tkwiły grube patyki. Obleczono go podartemi chusty, i właśnie sposobniejszy ku temu parobczak, z węglem w ręku, gotował się na chuście zrobić Marzannie oczy, nos i usta, gdy Mirek nadjechał.
Naprędce więc kunsztmistrz wiejski maznął okrutnie szerokie usta bałwanowi, dwoje oczu krągłych i kresę, która nos miała oznaczać, aby się dziełem swem pochwalić przed jadącym kmieciem. Podniesiono Marzannę nieszczęśliwą na drągu wysoko, i minie jej pociesznej tłum cały śmiechem wielkim się uradował.
Mirkowi czegoś dnia tego było smętno, więc i wrzawa ta i widok Marzanny, którą mu koniecznie pokazać chciano, nie w smak poszły. Nawrócił konia w bok i gawiedź, tak hałaśliwie się radującą, pominął.
Ale dzień to był dla niego nieszczęśliwy, bo ledwie pozbył się bałwana, napędził przodem trochę jadących ludzi konnych, w których poznał nielubego sobie Dębora.
Wiedział, że się on do Lublany swatał, a tego mu dość było, aby go znienawidził. Dębor też sąsiadem mu był, łąki sobie spasali; parobcy jednego i drugiego ciągle wojowali z sobą; bydło w szkodzie zabijano i zabierano wzajemnie. Więc, choć jeszcze nie szło między nimi na noże i gadali do