Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Lublana T. 1.djvu/108

Ta strona została skorygowana.

siebie, gdy się spotkali, jeden drugiemu przypiekał. Mirkowi i to się nie podobało, że Dębor teraz w jedną z nim jechał drogę, a na pewno Lublanę chciał zobaczyć, jak i on.
Unikając go, gdy poznał zdaleka, Mirek zwolnił koniowi kroku, choćby już się na spotkanie z bałwanem Marzanny miał narazić.
Lecz Dębor, słysząc za sobą tentent, obejrzał się, popatrzał z góry na współzawodnika, jakby go wyzywał i niemal zmusił wejrzeniem, żeby się Mirek nie ociągał, bo-by go o obawę mógł posądzić.
Musiał chłopak znowu koniowi popuścić cugli i tak się z sobą zrównali. Dębor nie młody był, ospowaty, twarz miał niemiłą, oczy i nos kobuzi, głos chrypliwy i krew gorącą. Wojak zapalczywy, sąsiad kłótliwy, mało z kim był w zgodzie. Dziewczęta się go bały wielce, bo przy studniach, wodopojach, na grzybach, zasadzał się na nie i napadał.
Gdy się zrównali z sobą, obaj w oczy razem spojrzawszy sobie, głowami się skłonili.
— Hej, Mirek — zawołał Dębor — przecie Marzanna cię z lasu wyciągnęła.
— Nie Marzanna! — odparł krótko i nadąsano Mirek.
— A któż? Lublana? — zaśmiał się Dębor.
— Jakby i ona — cóż mi to nie wolno jak drugie-