Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Lublana T. 1.djvu/11

Ta strona została skorygowana.

jakby złotemi. Z czoła mu czapka lekka zsunęła się na trawę obok, tkwiła przy niej wesoła gałązka zielona, dobrej myśli gwoli zatknięta; więc tam pod nią troski nie było.
Przecież dumał chłopiec a dumał. Ptaszęta, ośmielone tą nieruchawością jego, coraz na niższe gałęzie spuszczały się ku niemu, nóżkami o nie tupały, i pytały: — Co tobie?
A było na niebie już blizko południa, i młoda wiosna, choć tylkoco z kolebki, już taka ciepła, jakby jej pilno było nagrodzić, że trochę późno przyszła.
Gdzie wczoraj jeszcze suche źdźbła przeszłoroczne sterczały, dziś już puszczała trawa, spychając je precz pod nogi swoje; na drzewach pąki się otwierały, na niebie malowanem bławaty złotem przetykane z końca w koniec.
Zdało się jakby stara baba, co dzieci za drzwiami trzymała długo zaparte w komorze, nagle zasuwę odjęła i wszystko maleństwo owo z hałasem, z piskiem, ze śmiechem, z wrzawą, kupą na boży świat, oszalawszy, wyleciało.
Tak wyglądała ta wiosna. Spieszyły się obłoki, pędziły strumienie, goniła trawa ku słońcu, pączki krzyczały, otwierając całe gardziołka, i nie dziw, że ptaszęta, nad chłopcem siedząc, szczebiotały zdumione, bo nie rozumiały co mu było, że on jeden odpoczywał.