Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Lublana T. 1.djvu/110

Ta strona została skorygowana.

go. Zdala już po nim postrzegli, że jechał z głową zwisła, zły czy bardzo smutny. Koniowi wodze puściwszy, na drogę i na ludzi nie patrzał. Dopiero, gdy posłyszał głosy, trochę oczy podniósł. Stali tuż naprzeciw siebie.
Myszka, ochoty niemając najmniejszej do rozmowy, zabierał się jadących wyminąć, gdy Dębor, który miał zwyczaj wszystkich zaczepiać — odezwał się:
— Co wam, Myszko? zkąd wy?
Ten głowę ociężałą dźwignął milczący.
— No — od Ryżca? — Spytał Dębor.
— Od Ryżca.
— Dali wam grochu? — dodał napastnik.
Stojący na koniu Myszka, namyślał się co odpowiedzieć, i nagle rzekł:
— Cóż wy? nie wiecie nic?
— A cóż wiedzieć mamy — począł Dębor — chyba że Leszek, który tu jeździł, najlepszą dziewkę nam zprzed nosa wziął. A jabym o nią był, i z wami, i z Mirkiem, i z Ziębą, gotów był iść choć na noże!
Myszka stał, ponuro patrząc.
— Dziewkę kto inny wziął — rzekł. — Leszek po nią jechał, nie było rady przed nim się uchować. Kto wie co się stało? Jedni mówią, że się utopiła sama, bo jej odzież na brzegu stawiska leżała, drudzy, że ją Wodnice pochwyciły.