Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Lublana T. 1.djvu/113

Ta strona została skorygowana.

wrócił i, wprost dobiegłszy do stojącego Mirka, oburącz go za ramiona chwycił.
Lecz, choć mu złość wielka siły dodawała, a miał ją i tak ogromną, Mirek jak dąb stojący, ani mu się dał ugiąć. Wyciągnął też dłonie broniąc się, położył je na ramionach Ryżca, i chwilę tak przeciw sobie stali, oczyma tylko nienawistnemi żrąc się nawzajem. Ryżec, nagle od ramion ręce odjąwszy, pochwycił Mirka wpół, chcąc go obalić na ziemię. Lecz i ten już dłońmi silnemi opasał Ryżca, ścisnął i rzuciwszy nim, napierw go z nóg zwalił, potem na ziemię położył.
Rwał się Ryżec do dalszej walki, lecz Mirek usunął się zaraz, niechcąc jej, aż do progu.
— Gościna u was dobra — zawołał, gdzie zamiast chleba, razy dają!
— Tyś wyzwał! — ryknął, podnieść się usiłując Ryżec, któremu wstyd było, bo z komory sługi patrzały i zaczęły zawodzić, w pomoc wołając ludzi. Nim ci czas nadbiedz mieli, Mirek już z chaty wyszedł i nieśpiesząc na konia swego siadł, chcąc odjechać.
Tymczasem Ryżec wstał, ochłonąwszy z gniewu dziwnie, ruszył się za wychodzącym do progu, stanął, wołając:
— Mirek! — Tobie ona miła była jak mnie! Nie będę się mścił, żeś mnie obalił — chodź do mnie.
Zdawało się to zdradą Mirkowi i głową potrząsł.