Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Lublana T. 1.djvu/114

Ta strona została skorygowana.

— Sameś się porwał do mnie — odparł, nie masz się co złościć, chyba na siebie. Żalu nie mam, ale się znęcać nie dam nad sobą.
Ryżec garść ziemi wziął i podniósł do góry.
— Przysięgam, że pomsty nie chcę. Chodź do mnie, gościem bądź, zapomnijmy. Żal rozumu nie ma.
Zawahawszy się trochę Mirek, z konia zsiadł znowu. Żal mu było Ryżca; zbliżył się ku niemu pokorniej, z ukłonem.
— Przebaczcie — ojcze.
Ryżec go do chaty wprowadził. Gniew wielki, jakby się wyczerpał w mocowaniu i walce; oczy miał łez pełne. Wszedłszy do świetlicy, do kąta wiódł. W kącie na ławie leżała odzież porozkładana i bursztyny, które nad stawiskiem znaleziono.
Ryżec stanął nad niemi, ręce załamał, łzy mu płynęły strumieniami.
— Ja-m winien — począł mówić głosem głuchym, ja! ja! Niéma jej już i nie będzie, oczy jej nie zobaczą, uszy nie usłyszą. Nie zaśpiewa wieczorem, nie zaśmieje mi się zrana!
Takiej dziewce jak ona, tylko kneziowską żoną było być. — Kto jej wart? ani ty, ani tamten, ani żaden! Zabrały ją wodnice! poszła lubka z niemi!
Z komory, słysząc te żale, sługi, wyglądały z rękami pozaciskanemi i sobie już zawodzić zaczęły. Mirko stał, patrząc na odzież, i znowu gniew w nim