Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Lublana T. 1.djvu/116

Ta strona została skorygowana.

żeby ona duchom się sprzeciwiała. — Nie walczyć z niemi człeku. Nie taką ona była!
Kto wie? żyje może? porwał ją kto — dla niepoznaki suknie rzucił nad wodą — albo się i to nie wodziło? Niejeden raz krwawe szmaty zbójcy rzucali, aby za nimi nie goniono.
Słuchaj, Mirek, kto ją mógł porwać?
Mirkowi ta myśl uparta ojca, w śmierć wierzyć nie chcącego, utkwiła w głowie.
— Kto-by ją porwać mógł — zawołał — jeżeli nie Leszek, to chyba Dębor.
— Dębor! zbój! — począł stary — kto go wie!
— Alem go spotkał na drodze, niewiedzącego o niczem! — zawołał Mirek.
— Albo się przyczaić nie mógł, i kłamać, aby się nie wydało przed czasem? — począł znowu Ryżec. — Na Dębora zagrodę-by najść siłą?
— A jak jej tam niéma — toć bój i krew daremna!
— Co mi krew! co mi bój! — rzekł Ryżec — albo ja teraz o co stoję?
Podejrzliwy stary przeszedł po kolei wszystkich, co się do córki jego swatali, szukając tego, co-by winnym być mógł. — Chciał koniecznie mieć ją żywą i choć tem się pocieszać.
Gdy tak stali na cichej rozmowie, widząc, że stary na nogach chwiał się, Mirek go poprowadził do ławy, i — jak bezwładnego usadowił na niej. Ry-