Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Lublana T. 1.djvu/117

Ta strona została skorygowana.

żec, głowę oburącz wziąwszy, mruczał niewyraźne jakieś słowa.
Dla Mirka, któremu w śmierć Lubiany wierzyć też było bólem, starego myśl o żywej, porwanej, zaraźliwą się stała. Wziął ją od niego wprost do serca.
— Ciała nie znaleziono! — myślał. — Kto wie co się nocą stać mogło? Żyje gdzie może porwana i czeka, aby ją wyzwolono.
— Słuchaj, ojcze — odezwał się Mirek. — Musi to być co mówisz: nie trzeba się z tem odzywać, aby zbójca się nie trwożył. Siedźcie wy spokojnie i zdajcie to na mnie.
Ryżec podniósł głowę.
— Wy płaczcie, ja pojadę na zwiady, pójdę przebrany, zryję ziemię i znajdę, gdyby pod ziemię się skryła — bo mi ona była miłą a najmilejszą.
W tem staremu myśl przyszła nowa, jak u zrozpaczonych bywa. Pochwycił Mirka za rękę.
— Kto go wie? — zawołał — ten wilk a złoczyńca Leszek — na wszelką zdradę gotów. Może ludziom swoim chwycić ją kazał, aby mieć, nie jak żonę, lecz za niewolnicę i sługę. Wszak ci wiano wziął po niej. Gniew udawał, a gdy tu u mnie pił w gościnie, jego czeladź może gdzie czychała i na gród ją uprowadziła?
Kmiecej córki za żonę mu było mało, a ja-m chciał, aby żoną była — mógł porwać zdradą.