Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Lublana T. 1.djvu/118

Ta strona została skorygowana.

Mirek i temu gotów był potakiwać.
— Jeżeli on ją wziął — rzekł — nie łatwa sprawa. Na gród do niego się dostać, gardło trzeba ważyć, a co w niewieścich komorach się dzieje — nikt nie wie, bo tam mężczyzna żaden nie zajrzy. Ale podarkiem i gościńcem i tam się wcisnąć może uda.
Ryżec dyszał, ożywiony jakąś nadzieją.
— Nie wszystko mnie zabrali — szepnął cicho. — Najlepsze bydło w jamie, o tej nie wiedział nikt. Dam co chcesz, by ludzi kupić — jedź! jedź!
Mirek się poruszył. — Nie trzeba nie, ojcze, mam na to swoje. Pójdę o tem, co mam. Nie mówcie tylko nikomu. Nie wrócę do was, chyba albo zgubę znajdę, albo nadziei się pozbędę.
To mówiąc, wstał.
Ryżec chwycił go za głowę i pocałował.
— Jedź — rzekł — nie żałuj, aby ona żywa była, aby nasza była. Jeżeli Leszek ją trzyma u siebie, Przemka nań nasadziemy, gród oblężem! Wyzwolim ją.
Jakby ocucony nadzieją, którą mu Ryżec wlał w serce, wstał Mirek, żegnając się a śpiesząc. Ryżec mu kubek podał, który wychylił na szczęście, dopadł konia w podwórcu i ruszył.