Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Lublana T. 1.djvu/124

Ta strona została skorygowana.

Skłonił się pański ulubieniec, poskrobał się w głowę, kneź mu kubek miodu dał jeszcze ze stołu, i dodał:
— Idź — ta dziewka mi nie daje pokoju. Jeśli żywa jest, muszę ją mieć!
Rozstali się tak po krótkiej naradzie; Berzda, zasępiony, wyszedł na przedsień, ale co miał śpieszyć ze spełnieniem pańskiego rozkazu, na ławie siadł, głowę spuścił i ręce splotłszy, grube palce jeden około drugiego okręcać zaczął. Znaczyło to zawsze u niego, że miał dużo na głowie.
Ile razy się Berzda tak pokazał sam przed dworem pańskim, gawiedź wszelka miała zwyczaj zaraz go kołem otaczać. Przez niego można było zawsze coś sobie u Leszka wyprosić, a Berzda, gdy nie był zły bardzo, bywał miękki i dobry, zwłaszcza po miodzie.
Zaledwie na ławie siadł i palcami obracać zaczął, które już same z przyzwyczajenia chodziły około siebie — z podwórców czeladź się ściągać zaczęła powoli, i kołem go obstępować.
Berzda był tak zajęty palcami i sobą, że nawet głowy ku nim nie podniósł. Jak muchy do miodu, tak dwornia coraz gromadniej się ku niemu ściągała.
Najśmielszy, co się naprzód wysunął, był Dryja, chłopek czerwony, spasły, zdrów, silny, a w oczach mający taki rozum, że gdy patrzał, zdawało się, że