Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Lublana T. 1.djvu/125

Ta strona została skorygowana.

człowieka na wylot prześwidrowywał. Spuszczali przed nim wzrok najśmielsi. Dryja był tym swoim rozumem taki rozzuchwalony, że mało kogo szanował. Bywało, że z Berzdy nawet szydzić sobie pozwalał, ale tak, że choć wszyscy to czuli, stary się nigdy na tem nie poznał. Stojąc przed Berzdą, ciągle bardzo pilno obracającym palcami wielkiemi, Dryja z nogi na nogę się przechylał i zdał się zabawiać dobrze tą pilną robotą starego dworaka.
Obecni już z samej miny Dryi mieli ochotę do śmiechu.
Berzda, dość długo tak mieląc rękami, wreszcie podniósł głowę i pierwszy, którego zobaczył przed sobą, nastręczył mu się wesoły chłopak. Ten pozdrowił go, czapkę zdejmując.
— Zdrowi bywajcie, ojcze Berzdo — rzekł — a co? droga dobrze poszła?
— Licha dobrze — odparł stary. — Ruszył ramionami i począł się wpatrywać w chłopca, który mu się uśmiechał. Nagle myśl mu jakaś przyszła: palce rozplątał, wstał prędko, porwał Dryję za kark i szybko bardzo poprowadził go z sobą do dworu, do komory osobnej.
Wszyscy patrzący na to, nie wiedzieli co myśleć; śmieli się jedni, postraszyli drudzy; postali trochę i rozpierzchli się zwolna, nieoddalając się bardzo, bo ciekawi byli powrotu Dryi.