Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Lublana T. 1.djvu/138

Ta strona została skorygowana.

— Żłób dla konia — dodał Dryja. — Zawsze lepiej niż na rosie spać i zimnicy napytać.
Gdy Dryja konia postawił i do chaty wszedł, dwaj młodzi ludzie poczęli się sobie przypatrywać bacznie.
Mirek sobie przypominał, że kędyś, bodaj w Leszka orszaku, widział twarz tę; Dryja wiedział, że tego człowieka kędyś spotykał, ale gdzie i jąk — nie mógł w głowie znaleźć.
— Wy zkąd? — spytał Mirek.
— Uciekłem od Leszka z gródka, od Sroki — odezwał się Dryja ostrożnie. — Byłem u niego na dworze. Srogi człek, pogniewał się, musiałem biedz.
— Co myślicie?
— Nie wiem sam. Może kto go zwojuje, albo obrzydły zwierz zdechnie.
Mirkowi się to podejrzanem zdawało; nie mówił nie, chciał tylko skorzystać, gdy było można, ze zręczności, i zbiega wybadać.
— Dawnoście-to odeszli od niego? — spytał.
— Gdy wrócił od Ryżca, gdzie mu się o dziewczynę nie powiodło — rzekł Dryja.
— A u nas tu inaczej o tem prawią — odezwał się Mirek. — Nikt tu nie wierzy w to utopienie się Lublany; powiadają, że ją ludzie Leszkowi porwali, z jego rozkazu, aby jej za żonę nie potrzebował brać — a wziął jak niewolnicę.
Dryja począł się śmiać, tym razem tak szczerze