Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Lublana T. 1.djvu/14

Ta strona została skorygowana.

go, zsiadając Czapla. — Ja tak samo jak ty leżałeś sobie, aby leżeć, jechałem, aby se jechać. W chacie-bo takiego dnia wysiedzieć na ławie trudno, coś wypędza. Kto go wie, złe czy dobre. Na próg się chce, na przyźbę, a siadłszy na niej, za wrota, a wyszedłszy z zagrody choć w pólko, potem dalej, człek-by lazł na koniec świata — choć sam nie wie po co. Rozśmiał się stary.
Mirek patrzał na niego i trochę milczał. Czapla, konia za sobą ciągnąc, przystąpił i usiadł obok niego. Wyprychawszy się siwy, obwąchawszy nieznajomego, uspokoił się przecie i obejrzał za młodą trawą, której probować począł, kopytem nieco pogrzebawszy.
— Tyś także tak z chaty wylazł jako ja — mówił Czapla wesoło, pochylając się ku niemu. Niedziw: taka pora że-bo wszystko z jam wychodzi, z barłogów, z dziur, co tylko życie ma, a co w dziurze zostanie, to zamrze.
Niedźwiedzie już łapy lizać przestały, ptactwo wszelkie zawitało; po błotach, jak na wiecu, gwar; na dębach, jak w gospodzie, wrzawa. Gdzie tu człowiekowi na ławie wytrwać, choćby go i kołkiem przybił!
Spojrzał na młodego, który choć mu się uśmiechał, nie skory coś był do słowa. Poklepał go po ramieniu.
— Prawda? Mirku.