wu wziąwszy do ręki, z brwiami namarszczonemi. Dryja twarz krył, zasromany. Niczem dlań były rany i ból, ale przez niewiasty wziętym być tak w niewolę — gorszem się od śmierci wydawało. Oczu podnieść, głosu nie śmiał wydać: chciał umrzeć z tego wstydu. Probował stargać swe więzy; lecz Rusa z całej siły sznur zaciągnęła — i wpił mu się prawie do kości. Rzucał się napróżno. Niepodobna odmalować wyrazu, jaki twarz Rusy przybrała: było w niej pragnienie zemsty, okrucieństwo, wściekłość niemal; Lublana wrzała gniewem.
Milczały długo, gdy Rusa wreszcie przystąpiła do Dryi i nogą chciała mu głowę podnieść, aby twarz zobaczyć. Pies skoczył znowu; strzymała go Lublana.
Przychyliwszy się Rusa, oburącz podjęła głowę Dryi; spojrzała na twarz i rzuciła ją z pogardą. Lublana poznała też w nim tego, którego niegdyś parobkiem kneziowskim przezwała.
— Leszków rab! — zawołała.
— Zabić go! — dodała Rusa — daj mi nóż, gardło mu poderżnę. Trupa zwlec w dolinę, do jutra wilcy kości tylko zostawią.
Rusa, najmniejszej nieokazując litości, wyciągała już rękę po nóż i byłaby zrobiła jak chciała, gdyby Lublana nie cofnęła noża.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Lublana T. 1.djvu/153
Ta strona została skorygowana.