Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Lublana T. 1.djvu/155

Ta strona została skorygowana.

oczyma, czy groził jej czy błagał, poznać nie było można, lecz ich nie spuszczał z dziewczyny.
Ustępowała coraz dalej, jakby widok ten był jej wstrętliwym.
Dryja, choć mu rana dolegała, choć śmierć zdawała się nieuchronną, z męztwem barbarzyńskiem milczał, niewydając jęku. Przygryzł wargi, przez które się krew dobywała.
Rusa wahać się zdawała: co czynić; tymczasem nóż swój Lublana za pas wetknęła, jakby go dawać na zabójstwo nie chciała.
Rusa zmiarkowała to i krok zrobiła ku dębowi, myśląc pewnie o zielu dla Dryi; lecz zatrzymała się w pochodzie.
— Szkoda i noża i ziela na niego — odezwała się mrukliwie — niechaj zdycha tak powoli. Sznura nie rozerwie, ani go przegryzie.
Dziewczyna nie mówiła nic.
Większem jeszcze okrucieństwem wydała się Dryi ta przedłużona męczarnia — i jęknął. Litości ani chciał prosić, ani-by się to na co zdało.
Rusa, z pogardą przeszedłszy około leżącego, poszła ku kłodzie i siadła na niej na przeciwko niego; Lublana ustąpiła też, psa za sobą wołając. — Milczenie trwało chwilę. Przy świetle dogorywającego ognia widać było szeroką ranę na karku Dryi z której krew płynęła i sączyła się w ziemię.
Pies z oczów go nie spuszczał: ile razy drgnął,