Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Lublana T. 1.djvu/158

Ta strona została skorygowana.

Lublana — swatać mi się chciałeś, a teraz gotów-eś był mnie obrowi dać na pożarcie!
Plunęła z pogardą.
— Co ty chcesz z niego dobyć? — przerwała Rusa. — Z duszy takiego zbója nic wyjść nie może, tylko trucizna i woń obrzydliwa.
Dziewczyna pochyliła się starej do ucha i żywo jej coś szeptać zaczęła. Rusa, zdziwiona, cofnęła się, to ją chwytając za ręce, to gniewnie się czemuś opierając; trwało to długo, a Dryja ukradkiem na nie spoglądał, domyślając się może, iż los się jego rozstrzygał; o krok od siebie czuł nieporuszonego psa, który, głowę na łapach położywszy, oczyma iskrzącemi pilnował swej ofiary.
Po sporze, z którego słowa jednego nie mógł dosłyszeć związany, Lublana znowu przystąpiła do niego.
— Chcesz ty żyć? — zapytała Dryję.
Dryja głowę podźwignął ku niej, zdumiony tak, że odpowiedzieć nie umiał.
— Żyć! — rzekł wkońcu — a gdzie? w kreciej jamie? niemogąc oczu pokazać na słonce? Żeby mnie palcami wytykali, żem ten, co go psi jedli i niewiasty wiązały? A mnie na co to życie?
I głowę schował.
— Psy nie gadają, a baby też milczeć umieją — poczęła Lublana. Miałeś to na coś zasłużył —