Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Lublana T. 1.djvu/16

Ta strona została skorygowana.

jednakowe; byle liczko jasne, a oczy wesołe, i młodość z wianuszkiem — każda dobra. Człek do niej nawyknie, przyrośnie i już mu za innemi nie tęskno.
A tak być, jak ty jesteś, Mirku — nie zdrowo. Ja to znam! Człek lata do wodopoju, do studeń, gdzie głos i pieśń posłyszy, gdzie dziewczęta kołem toczą: na uroczyska, na wianki, na sobotki, — i tylko sobie oczy zrywa. I tej mu się chce, i tamtą-by wziął, i ona w smak, i ostatnia niewstrętna. Bałamuci się i schnie.
Życie takie psiego nie warte.
W końcu najgorsza sama porwie za szyję — i ułowi, a choć wianek słomiany nie patrzy...
Mirek głową bardzo trząsł.
— Prawda to, dodał Czapla, że są tacy, co, jak im jedna się sprzykrzy, biorą i dwie i trzy i więcej — a to też licha warte. W chacie swar, baby za łby się biorą, oczy sobie wydzierają, a ty chodź i tylko wodą rozlewaj, aby się nie pozabijały.
Jak bez żadnej męka, tak z wieloma — śmierć.
Mirek potakiwał i, trawę młodą skubiąc, do ust ją kładł i pogryzał.
Czapla go znów po ramieniu poklepał.
— Wszystko rozumne coś powiedział, odezwał się chłopak zwolna — ino to jedno nie, że one wszystkie jednakowe i równe! Jak turkawce do