Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Lublana T. 1.djvu/172

Ta strona została skorygowana.

oczy jeszcze po śnie przecierając i rozglądając się po nich.
Pilno im musiało być ze sprawą jakąś, bo, nocy niedospawszy, na pomęczonych koniach przybyli. Zaprowadzono ich do izby, w której zaraz przygasły ogień w środku Czapla kazał zapalić. Mirek, jak stał, okryty świtką na ramiona rzuconą, poszedł też z nimi, bo ciekaw był.
Najstarszy, Bohobór z siwą brodą, zajął miejsce na ławie, i, gdy drudzy milczeli, mówić począł:
— Czaplo miły — myśma do ciebie przybyli jak w dym, nie za lada fraszką, ni igraszką, nie dla łowów i miodu, lecz ze sprawą taką, za którą życie warto dać. Posłuchajcie:
Źle z nami, źle z nami! gdy sobie sami radzić nie będziemy, nikt nie poradzi. Kto stary, ten od ojców zasłyszał i wie, że u nas ongi inaczej bywało. Oręża my i żelaza tak jak nieznali; łuk był na dzikiego źwierza, chaty stały otworem, stogi i brogi bez ogrody, bo nikt cudzego nie tknął. Dziewczęta mogły w las iść same, i po wodę, i na staw, nie porwał się na nie żaden. Dzieci ojców słuchały, bracia z sobą byli w zgodzie, stali wszyscy za jednego, jeden za wszystkich. Kiedy do nas pierwszy raz obcy zajrzeli, to się dziwowali, że ino gęśle znaleźli i pługi; noża i miecza nikt nie znał.
Gdy się na rubieżach wrogi i woje pokazały, poczęliśmy i my się zbroić. Do wojny przewodu