Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Lublana T. 1.djvu/173

Ta strona została skorygowana.

trzeba było: wybraliśmy Wojewodów; z nich urośli kneziowie. Przyszli i Niemcowie z kupią; nauczyli nas co umieli: zdrady, chciwości, niepoczciwości.
Jak zło przyszło, rozgościło się, gdyby płomię na suchej łące, albo w lesie, gdy skwary.
A no, patrzcie co u nas? Ni my Niemce, te, co wszystko umieją; ani my ci, co dawniej, którym niewiele było potrzeba. Jedni cudzym Bogom służą, drudzy cudzego rozumu szukają, inni na łupież gotowi. Posłuchu niéma, ładu niéma. Nie utrzyma się stado w lesie, zboże w polu, chleb w chacie, dziewka w komorze. Brat bratu oczy wydziera. Leszkowie z Wojewodów zrobili się kneziami, a z kneziów panami naszymi, choć my ich sami na te stolice posadzali. Starszyzna dawniej znaczyła coś, gromada miała głos, — dziś my raby i parobki. A no — tego dosyć!
Leszek Sroka już nam na gardło nastaje, Niemcem się stał, myśli że mu wolno wszystko, a kto się sprzeciwi, temu łeb ścina. Spasł się na naszym chlebie: niechaj idzie kędy chce, my innego musimy mieć.
Spojrzał na Czaplę, który stał wdumany głęboko w siebie.
— Nim się Leszek dowie i opatrzy, wiece zwołamy: musi iść precz — dokończył Bohobór.
Gospodarz stał, w ziemię patrząc; przybyli ze starym siwobrodym, potakiwać poczęli.