Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Lublana T. 1.djvu/179

Ta strona została skorygowana.

— A ojciec-że o niej wie? — spytał Dryi, który głową potrząsł.
— Może mu ludzie doniosą — rzekł — ale ona tam do niego nie pojedzie, bo najprędzej-by ją Leszkowi u niego szukali i chwycili.
Pomyślał Mirek, że na wiec, choć młodym jeszcze był i wejść do niego nie mógł, pójdzie za okopy bodaj stać, byle Lublanę zobaczyć. Tymczasem, Dryję pożegnawszy, Czapli rzuciwszy słowo, do stajni pobiegł, aby konia wziąć i do Ryżca pośpieszyć z wieścią dobrą.
Gospodarz, choć go zatrzymać chciał, nie mógł, bo mu się na gwałt wyrywał. Chciał sobie tem ojca pozyskać.
Nieżałując więc młodego konia, puścił się ku zagrodzie.
Nieszczęściło mu się jakoś tak z tą podróżą i koniem, że nad wieczór dopiero zbliżył się ku chacie. Lecz nim do niej dojechał, przebywać było trzeba stare zgliszcze, na którem od wieków ludzi palono i grzebano, a na niem z podziwieniem ujrzał Ryżca starego, ustawiającego miski z obiatą na mogile żony.
Zgliszcze było na wyniosłości, piaszczyste, puste, bezdrzewne, dosyć rozległe. Sterczały na niem kamienie pojedyncze, drugie w koła poustawiane, inne w rzędy, kilka słupów niedaleko, przy których tryzny odprawiano, sterczały na kraju. Tu