Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Lublana T. 1.djvu/180

Ta strona została skorygowana.

pod kamieniami leżały w dzbankach i garnkach popioły ojców i dziadów Ryżca, zmarłych dzieci i pogrzebionych sług. Stary, osierociawszy, szedł tu może o swoich podumać, albo dla siebie obrać miejsce, gdzie chciał, aby i jego spalono.
Ujrzawszy biegnącego Mirka, poznał go, i podniosłszy głowę, rękami ku niemu począł znaki dawać, aby tu jechał. Sam też prędko wyszedł za zgliszcze, bo konno mogił tratować się nie godziło.
Spotkali się na pochyłości pagórka, z którego gruby i ciężki Ryżec powoli się staczał.
— Żyje wasza Lublana! żyje! — począł zdala Mirek, sądząc, że stary za szyję go pochwyci i uściśnie. Ale na twarzy jego nie widać było radości zbytniej, więcej jakiegoś przestrachu i niepokoju.
— Widział-żeś ty ją? — zapytał.
— Nie — ale ludzi-m widział, którzy z nią byli i oglądali ją.
Ryżec głową potrząsał.
— Powiadali mi już, — odezwał się — prawią tak, a czy to Lublana, czy to Duszyca jakaś, co jej widmo przywdziała — ja nie wiem! Gdzie-by jej po dworach latać i ludzi zwoływać. Co jej do tego? Dziewce do wieców? — Kto wie coza duch przywłaszczył sobie ciało, albo w nie wstąpił?
Trząsł głową — Lublana! — dodał. — Gdyby ona żyła a wolna była, przyszłaby tu, do mnie, zatęskniłaby za ojcem, pożałowała go.