ją Leszkowi ludzie; jeden z nich śmielszy, na konia ją wrzucił i związaną, bo się broniła, zawiózł na gródek.
Oznajmiono o tem Leszkowi, który wpadł w gniew ogromny, bo się czarownicy obawiał, i w pierwszej chwili chciał ją, niewidząc, kazać puścić wolno. Myśl o dziewczynie, o której ona wiedzieć mogła, wstrzymała od tego. Napoić i nakarmić ją poleciwszy niewiastom swoim, poszedł kneź na zwiady.
Inna wiedźma dała mu niegdyś ziele takie, które, trzymając przy sobie, uroku się lękać nie potrzebował. Wziął je w garść, idąc do Rusy.
Ta, choć po niej widać nie było gniewu, gorzała nim wszystka. Stanął przed nią Leszek, patrząc długo, a czekając czy się nie odezwie; ona też milcząca mu się przyglądała.
— Żyje Lublana? — zamruczał pocichu — ty o niej wiesz?
— Wiem, żyje — odparła Rusa.
Zbliżył się krokiem.
— Gdzie? gdzie?
— W lesie.
— Niech z tobą ludzie jadą, aby mi ją przywiedli — dodał Leszek — będziesz mieć co chcesz.
— Ja niczego nie chcę — odpowiedziała Rusa. — Cóż ty mnie dać możesz? Męża i dzieci, które twoi ludzie zabili i spalili, nie oddasz mi, życia, którem przepłakała, nie wrócisz.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Lublana T. 1.djvu/189
Ta strona została skorygowana.