Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Lublana T. 1.djvu/19

Ta strona została skorygowana.

— Leszek i zabić mnie gotów, aby ją mieć, choć bez wianka — odparł Mirek. — Czy to wy ich nie znacie? Kneżowskich woli, gdy któremu czego się zechce? Pójdzie i po trupie.
Czapla ruszył ramionami.
— E! — rzekł — z Leszkiem to się zawsze okupem człek wyzwoli; a inni — Dębor od was nie silniejszy, Myszka nie straszny, Zięba małego serca. Byle dziewkę wziąć, pójdą szukać innych.
Nie zdawał się być przekonanym Mirek.
— Siłą brać, a juścić — odezwał się — ani złego w tem niéma, ni przeciw obyczajowi; a no, trzeba wiedzieć kogo i zkąd? Ryżca znacie: zabijaka jest; ona u niego jedyna, oko w głowie, ten za srom sam i spali i zabije.
— Nie juści też Lublany tak koniecznie trzeba, jak choremu ziela, co je na młodziku baby rwą? — rozśmiał się stary.
— A no! może! — rzekł Mirek. — I pomyślawszy począł do stojącego i wpatrującego się weń Czapli, mówić powoli.
— E! Lublana! Lublana! — takiej drugiej niéma — chyba niéma! No — niéma-bo! Mówicie: „ze złota wykuta“: dałby ja za nią złotą całą i mało-by było. Kto ją wie co w niej siedzi? Zdaje się taka sama jak i drugie; a odezwie się — to śpiewa, a rozśmieje — to kamienie się śmiać gotowe, a spojrzy — człowiek-by się roztopił i u nóg jej w ziemię wsiąkł.