mykał więc gęby innym i sam język trzymał za zębami.
Leszek wiedział tylko, że mu się burzyli ziemianie i wiec na niego zwoływać chcieli, radując się, że ich srodze za to ukarze i wszystkie mienie im pozabiera.
Jednego dnia, gdy Berzda się jakoś zdrzemnął na ławie, palce okręcając, człek, z tych, co byli na zwiady posyłani, wcisnął się do izby Leszka.
Drzemiący pan obudził się i zobaczył go. Padł na kolana i głową bił przybyły, radując się wielce, iż sam z kneziem mówić będzie mógł i wysłuży coś sobie gorliwością swoją.
Kneź, zobaczywszy go, najpierw się mocno zdziwił: co on tu robi. Niebardzo był pewien, czy to własny jego człowiek, czy cudzy!
— Czego chcesz? — spytał.
— Byłem posyłany — odparł służka.
— Dokąd!
— Na zwiady.
— Cóżeś przyniósł?
— A! miłościwy panie — dodał ręce składając człeczek — nie winien jestem, że licha pełną torbę dźwigam. Com znalazł, to wiernie do nóg waszej miłości odnoszę. Straszne rzeczy się u nas dzieją, których najstarsi ludzie nie zapamiętają. Wszystko goreje, wre, rucha się, burzy, szaleje!
Napił się Leszek i rzekł:
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Lublana T. 1.djvu/191
Ta strona została skorygowana.