Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Lublana T. 1.djvu/196

Ta strona została skorygowana.

Wlepił oczy i czekał. Wtem powoli zza węgła wydobył się najnikczemniejszy z parobków, który stajnie czyścił i wodę nosił a drwa rąbał. Zwał się Czomber. Cały dwór się z niego wyśmiewał i głupim go zwano. Chodził, niemówiąc do nikogo, niezważając na śmiechy, zadumany, czasem tylko sam z sobą głośną prowadząc rozmowę. Młodzież go naówczas lubiła podsłuchiwać, bo tak mówił sam z sobą, kłócił się, pytał, odpowiadał, jakgdyby w nim dwóch ludzi było.
Miał nawet w takich godzinach, dwa głosy i dwie twarze różne. Pospolitego czasu gdy stajnie zamiatał, w ziemię patrzając, miał lice takie rabe, czarne, brudne, że na nie spojrzeć nie było warto; a gdy siadł na okapie, na kłodzie i nikogo nie widział koło siebie, rozmowę mając rozpoczynać, stawał się innym. Ręką swą ogromna pocierał po włosach i twarzy, jakby z niej skorupę zdejmował: wyjaśniała się i mieniła. Dopieroż szła zabawa żywa, a Czomber łajał się i tłómaczył, napastował się i odpowiadał sobie, śmiał się z siebie i płakał, aż dopóki zmęczony głowy nie pochylił na wał i nie usnął.
Tak samo jak wszyscy, Berzda miał Czombra za szalonego i głupca: jak tu mu było powierzyć sprawę ważną i śmiechu narobić z siebie!
Tymczasem los wyraźnie nań palcem wskazy-