Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Lublana T. 1.djvu/202

Ta strona została skorygowana.

długo ich wzroku wytrzymać nie było podobna. Szczęściem dla Berzdy zaczęło dnieć; usłyszał w oddalonych chatach piejące kury, i wszystkie te zjawiska nocne pierzchnęły. Stary, gdy mu się już po nich lżej zrobiło, poczuł dopiero, że spotniał był jak mysz.
Mrok był jeszcze gęsty i na wschodzie dopiero bielało, a rumiane obłoczki jeszcze się nie pokazywały — gdy Berzda natknął się, sam niewiedział jak, na dwóch jezdnych, którzy albo na zakręcie drogi stać musieli albo jechać z przeciwnej strony; twarzy żadnego z nich widać nie było, bo mieli je chustami poobwiązywane. Chciał ich minąć, gdy obaj chrząknąwszy, wzięli go między siebie i poczęli jechać z nim razem. Dostrzegł Berzda, że byli dobrze zbrojni; dał koniowi piętą, aby lepszego szedł kłusa, lecz konie dwóch jego milczących towarzyszów, jak to konie zwykły, nie dawały się wyprzedzić. Jechali razem, nie jeszcze niemówiąc do siebie.
Namyślił się Berzda, że lepiej było zwolnić kroku i zostać ztyłu, cugle więc skrócił, i zmęczoną szkapę łatwo powstrzymał; lecz dwaj jeźdźcy; jakby się zmówili, postrzegłszy to, zaczęli jechać wolniej. Został znowu między nimi wpośrodku, co mu było niewygodnem; droga dosyć ciasna, groziła, że się mogli potrącić.
Obaj jeźdźcy, których tylko oczy widać było, a te