Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Lublana T. 1.djvu/203

Ta strona została skorygowana.

przypominały Berzdzie ślepia, które nań z drzewa patrzały — nie mówili nic, ale co jeden z nich chrząknął, drugi mu odpowiadał. Nie mógł zrozumieć co chrząkali do siebie, ale zaczynał się domyślać, że to nie było nic dobrego.
Dopóki jechali brzegiem rzeki, szło jeszcze jakoś, ale przed nimi był parów ciasny i ciemny, zawieszony z góry drzewami, w który się zapuścić musieli. Berzda postanowił najmocniej u wjazdu konia zatrzymać i zostać sam. Już byli w szyi rozdołu, gdy poczuł, że konie obu jeźdźców, zbliżyły się doń tak, iż go między siebie wzięły, a co gorzej, pod obie ręce chwycili go milczący ludzie i trzymali.
Bronić się nie było sposobu; Berzda byłby krzyknął, chciał jednak, do ostatka wytrzymując, nie dać powodu do zwady. Począł się śmiać pocichu jak z dobrego żartu, chociaż go coraz mocniej ściskano. Śmiech obumierał na ustach. W ciemnym parowie sam nie wiedział jak znalazł się w powietrzu, a koń zpod niego wysunął się i pokłusował przodem.
Jeźdźcy, potrzymawszy go tak chwilę małą, skoczyli z koni i Berzdę wiązać zaczęli.
Krzyknął więc, że jest pierwszym sługą Leszkowym i że gardło waży, kto go śmie napastować. Nic to nie pomogło. Rąk wolnych niemając, Berz-