Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Lublana T. 1.djvu/204

Ta strona została skorygowana.

da bronić się nie mógł i prosić zaczął. Dopiero jeden z jeźdźców chustę odsłonił i zawołał:
— Ktoś ty jest, to my wiemy, i z czem jedziesz wiadomo nam: dla twojego knezia podpatrujesz. Wysłano cię tropić ziemian, głowę dasz!
Widząc, że jeden już postronek gotował, padł Berzda, prosząc się, że był sługą pańskim i rozkazy jego spełniać musiał, aby mu za to życia nie odejmowali. Ofiarował się też, od śmierci broniąc, rozpowiedzieć co tylko wiedział, i sprawować się cicho, a choćby za parobka służyć i włosy dać obciąć.
Ulitowawszy się biednemu, pociągnęli go z sobą na postronku, ręce mu związawszy, owi dwaj jezdni, pieszo, bo koń uciekł rżąc do domu, ku niedalekiej Ryżcowej zagrodzie. Iść musiał jak jeniec między ich końmi, upokorzony wielce, iż go takie nieszczęście spotkało.
Dzień był biały, gdy się pokazała chata, a w niej i koło niej ruch i życie, jak za dobrych dni powszednich. Dymnikiem gęsty słup dymu szedł w górę spokojnie, z podwórka wypędzano trzody, bydło, stada, — które rycząc, rżąc, becząc wyrywały się na pastwiska. Pastuchy klaskały długiemi biczami, źrebięta podskakiwały do góry, a na przyźbie siedzący Ryżec w bieliznie jednej, czerwonym pasem szeroko obwinięty, krzyczał na parobków. W progu stała Lublana, a koło niej stadem biegało