Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Lublana T. 1.djvu/205

Ta strona została skorygowana.

i poodlatywało ptactwo wszelakie, do którego, na każde innym głosem pozdrawiając, gadała jak do ludzi. Stworzenia zdawały się ją rozumieć i odpowiadać.
Tu było wszystko postaremu, lecz nieopodal na łące zobaczył Berzda rzecz osobliwą a niebywałą. Pomiędzy chatą a zgliszczem w dolinie, leżał niby obóz jakiś — szałasy i namioty, a w nich ludzi gromada, koło nich konie. Właśnie się ta straż jakaś budziła i wstawała, jedni głowy zza płótna wychylali, drudzy chodzili już, opatrując żłoby ikonie.
Nie prości znać ludzie, lecz ziemianie gościli tu, bo na kołkach przy szałasach widać było porozwieszaną odzież piękną i sukna a kobierce.
Berzda dziwował się temu widowisku, gdy go dwaj jezdni na podwórko wciągnęli.
Wstał Ryżec, zobaczywszy go, a od obozu też kilku nadbiegło, Lublana znikła. Opasali go w oka mgnieniu gromadą, ten i ów począł krzyczeć, śmiejąc się — Berzda!
Rozległo się jego imię dokoła.
Stary gospodarz, zbliżywszy się, nic niemówiąc doń — pięść ogromną prawie pod nos mu nastawił.
— Gadaj! gdzie kneź! — zawołał.
— Kneź u siebie na gródku — odparł Berzda.
— Ciebie wysłał jak tamtego pierwszego na zwiady, po język.