Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Lublana T. 1.djvu/21

Ta strona została skorygowana.

— Masz-że ty tam czem mi zalać gardło i pożywić brzucha? — zapytał.
— Nie prosiłbym inaczej — rzekł Mirek. — Wyjechałem na długie łowy z tej tęsknoty w domu; nabrali ludzie miodu i piwa i mięsiwa dosyć i podpłomyk jest upiec z czego.
To mówiąc, powtórnie na gaj wskazał, w którym się chałupy domyśleć było trudno. Poczęli razem iść łąką, która zieleniała, ale nie mówili już nic z sobą, tylko jeden na drugiego patrzał, a Czapla się do swojego konia odzywał, który snadź braci gdzieś niedaleko czuł, bo głowę podnosił, powietrze wciągał i chrapał, a szedł niespokojny.
— Ten już coś czuje! — rzekł stary. Koń rozumny jak mało, a że mi się dziś spłoszył, mam to za zły znak, bo nigdy się trwożyć nie zwykł.
Mirek ramionami ruszył.
— Pluńcie na to! — dodał.
Zbliżali się już do gaju, który gąszczami był obrosły, tak że zdawało się trudnem dostać do wnętrza. Wszystkie krzewy, którym od starych drzew we środku było ciasno a ciemno, wybiegały na skraj, aby światło zobaczyć i powietrzem tchnąć. Kaliny, leszczyna, wierzby, łozy, tarń i głogi plotły się z sobą od wspólnego nieprzyjaciela, mur zielony budując. Stanął Czapla z koniem, sam się niechcąc podrapać, i siwego mu żal było. Obrócił głowę: Mirek śmiejąc się, miejsce wskazywał.